poniedziałek, 15 lutego 2010

Babel 17

Ostatnio było "obejrzane" to teraz czas na "przeczytane". Poza tym kilka dni temu na Google Buzz obiecałem, że zrecenzuję książkę Samuela R. Delany "Babel-17".
Na tę książkę trafiłem właściwie przypadkiem. Właściwie to wstyd się przyznać, ale po prostu spodobała mi się okładka a jako, że właśnie wybierałem się do biblioteki i zastanawiałem się co by tu przeczytać to spisałem sobie na karteczce tytuł i autora. Dopiero jak ją znalazłem na półce to poczytałem na okładce o czym właściwie to jest. Samo znalezienie książki było o tyle trudne, że była pod literą "S". Specjalnie napisałem "trudne" a nie "dziwne", bo w końcu województwo lubuskie ma tablice rejestracyjne z literą "F" co to też nikogo specjalnie nie dziwi...
Teraz o książce. Skoro już wspomniałem o tym, że mi się spodobała okładka to zacznę od tzw. wyglądu zewnętrznego.
Pierwsze co się rzuca w oczy to właśnie ładna, twarda okładka. Jak dla mnie zachęcająca (co zostało już niejednokrotnie wspomniane).
Babel 17Teraz kilka słów o treści. Na początku muszę zaznaczyć, że jest to wysokogatunkowe, hard SF.
Książka zaczyna się od rozmowy generała Ferestera z poetką, lingwistką a dawniej specjalistką od kryptografii Rydrą Wong. Dowiadujemy się z niej o pojawiających się tu i ówdzie aktach sabotażu (co ma raczej negatywny wpływ na toczącą się właśnie wojnę). Jedyną wskazówką są przechwycone komunikaty. Niestety są zaszyfrowane kodem, który roboczo został nazwany "Babel 17". Niestety specjaliści z armii nie są w stanie sobie poradzić z rozkodowaniem wiadomości i stąd prośba generała (i rządu) aby sprawą zajęła się właśnie Rydra. Panna Wong jak sama przyznaje nie jest matematyczką. Swój talent opiera raczej na intuicji. Już na wstępie jednak pokazuje, że jest o kilka długości przed najlepszymi specjalistami z wojska, gdyż od razu zauważa, że to nie tyle szyfr ile język.
Sama bohaterka jest na tyle zafascynowana tym językiem, że postanawia odnaleźć ludzi (istoty?), które się tym fascynującym językiem posługują. W tym celu zbiera dość moim zdaniem ekscentryczną załogę i wyrusza w podróż (zupełnie szczęśliwym trafem panna Wong ma też patent kapitana).
Sama podróż obfituje w wiele ciekawych przygód, które czyta się jak najlepszy kryminał. Wartka akcja po prostu nie pozwala odłożyć książki nawet na chwilę.
Nie to jest jednak tym co czyni tę książkę tak wartą uwagi. Mnie najbardziej zafascynowała wspaniała podróż po samym języku. Ilość ciekawostek lingwistycznych powodowała, że co chwilę spoglądałem znad książki na żonę z pytaniem: "wiedziałaś, że...?" I mimo, że żona jest większą humanistką niż ja (a lingwistką to już na pewno!)  to przeważnie też te ciekawostki językowe były dla niej całkowitą nowością (mam nadzieję, że potwierdzi to w komentarzach - oczywiście jak przeczyta ten wpis ;-) ).
Na koniec dodam tylko, że książkę tę określa się często jako "kamień milowy światowej SF". Uważam, że trudno z tą opinią dyskutować.
Osobiście myślę, że każdy wielbiciel gatunku powinien ją przeczytać ale i pozostali (ci co upierają się wbrew wszelkim dowodom, że SF to "literatura wagonowa") znajdą w niej wiele ciekawych rzeczy dla siebie. Tylko, że osoby te muszą bardzo uważać, gdyż podobnie jak tytułowy język zmieniał ludzi, którzy się nim posługiwali tak książka ta może drastycznie zmienić ich spojrzenie na całe SF.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Julie i Julia - film



Pewnego dnia żona namówiła mnie na obejrzenie filmu "Julie i Julia" ("Julie & Julia"). Powiem szczerze, że ochotę na ten film miałem średnią. Jednakże stwierdziłem, że w celu podtrzymania dobrych stosunków małżeńskich (w każdym tego słowa znaczeniu ;-) ) warto będzie się przemęczyć te dwie godziny i ten "babski film" obejrzeć.
Już po kilku minutach wiedziałem, że to mogą być całkiem miłe godziny (odłożyłem nawet książkę, którą dyskretnie trzymałem na kolanach na wypadek gdyby się miało okazać, że nie jestem zdolny do takich poświęceń).

Na początek napiszę dwa słowa o samym filmie: jest to sfilmowana książka jednej z bohaterek Julii Powell. Opowiada ona w zasadzie dzieje dwóch osób. Jedna to właśnie Julie Powell a druga to Julia Child (o której więcej będzie poniżej). Kobiety te dzieli całe pokolenie i w zasadzie ocean (choć obie są Amerykankami). Główna postacią jest pani Powell, która postanawia w ciągu 365 dni przygotować wszystkie potrawy opisane w książce kucharskiej pani Child i opisać swoje, związane z tym przeżycia w blogu, który niespodziewanie zdobywa ogromna popularność. Dodam tylko, że sama książka jest w zasadzie autobiografią.
Jak przeczytałem opis to stwierdziłem, że książka na podorędziu to dobry pomysł, ale jak napisałem wyżej sromotnie się pomyliłem.

Pierwsze co się rzuca w oczy (dosłownie!) to zawsze wspaniała Meryl Streep. Postać przez nią grana jest zabawna i na wskroś naturalna. Dodać trzeba, że Meryl gra prekursorkę wszystkich obecnych Nigel, panią Julie Child, współautorkę książki kucharskiej z potrawami francuskimi dla Amerykanów (tak, tak!). Dodać trzeba, że pani Child w rzeczywistości mierzyła 187 cm co było dość istotnym szczegółem jej życia (kwestia męża, ubrań a nawet wysokość blatów w kuchni). Meryl sama mając 168 cm wzrostu tak zagrała panią Julie, że widz był przekonany, że na prawdę ma do czynienia z osobą o dwumetrowej posturze.
Już pierwsze sceny z panią Streep powodują salwy śmiechu i trzeba dodać, że zdecydowanie jest ona gwiazdą tego filmu.
Julie Powell jest grana przez Amy Adams. Zagrała ją naprawdę dobrze. Była bardzo przekonująca w tej roli. Niestety sama postać Julie Powell ze swoją neurotycznością działała mi raczej na nerwy. Oglądając jej losy przez cały czas miałem wrażenie, że patrzę na osobę, która nadmiernie przejęła się rolą. I mimo, że w sumie wyszło jej to na zdrowie (popularność i forsa za książkę i film) to o mało nie przypłaciła tego rozpadem związku co dobrze pokazuje film. Ode mnie brawa dla Amy za sugestywne zagranie takiej postaci, gdyż jest to o tyle trudne, że łatwo przy tym wpaść w przesadę i stworzyć wtedy postać bardzo sztuczną.

Podsumowując: film serdecznie polecam i to nie tylko w celu wypełniania swoich małżeńskich obowiązków, ani w celu odpracowania tych godzin gdy zmuszało się żonę do oglądania "Gwiezdnych wojen", ale przede wszystkim polecam go wszystkim tym, którzy chcą przyjemnie spędzić dwie godziny po ciężkim dniu.